poniedziałek, 24 października 2022

Nie da się usiedzieć w domu

Nie da się, normalnie się nie da. Z różnych powodów. 

W piątek pracowałam rano, co oznacza, że miałam wolne popołudnie, a to się rzadko zdarza, ponieważ zazwyczaj (z wyboru) pracuję właśnie po południu, jako, że rano wstawać nie lubię. Szczęśliwa, że przede mną długi 2,5 -dniowy weekend, zaczytałam się do późnej nocy, a właściwie do wczesnego rana, bo już 2.30 była. Czytałam "Cynkowych chłopców" Swietłany Aleksijewicz (I wydanie nosiło tytuł Ołowiane żołnierzyki)). Jest to autorka białoruska, pisząca po rosyjsku (jej ojciec był Rosjaninem, matka Ukrainką), laureatka nagrody Nobla. Lubię czytać noblistów, i w tym przypadku też się nie zawiodłam. Jeśli dodam, że jej książek nie wydaje się w Białorusi, to może niektórzy domyślą się, że jest opozycjonistką wobec reżimu niejakiego Łukaszenki. Jednakże dziwna to opozycyjność, bardzo dość łagodna i uważa się, że na pokaz dla krajów zachodnich, a w rzeczywistości Aleksiejewa pogardza swoim krajem i narodem uważając współziomków za wieśniaków i kołchoźników bez ambicji i rozumu, natomiast bardzo jej imponuje bogactwo rosyjskich oligarchów i trawi ją zazdrość, że wielikaja rossija pozwoliła się takowym wybić. W Polsce Aleksijewicz dostała literacką nagrodę Ryszarda Kapuścińskiego. Pisze książki m.in reportażowe na tematy społeczne i nie inaczej jest z "Cynkowymi chłopcami". Osoba pani pisarki jest kontrowersyjna nie tylko w swoim kraju. Z jednej strony twierdzi, że Białoruś powinna się przekształcić w wolny kraj pokojowo idąc drogą Polski i Litwy, ale nie uznaje prawa Białorusi do żadnej pomocy ze strony sąsiadów, z wyjątkiem Rosji. Uważa, że to właśnie Rosja powinna dopomóc Białorusi stać się państwem demokratycznym z zachowaniem cech swojej białoruskiej narodowości, tak jakby nie widziała tu sprzeczności: Rosja i demokracja ??  Łukaszenka chyba sądzi tak samo, jak noblistka, mając oczywiście na myśli demokrację w wydaniu rosyjskim. Pisarka Polskę podaje jako wzór do naśladowania dla Białorusi, a z drugiej strony na forum światowym oskarża nasz kraj o mordowanie Żydów do spółki z Niemcami w czasie II wojny.  Naraziła się także Ukraińcom wypowiadając się na temat ich prawa do Krymu w 2014 roku. 

"Cynkowi chłopcy" to książka opisująca ustami uczestników udział Rosji w wojnie w Afganistanie. Autorka przedstawiając prawdziwe historie kobiet i mężczyzn, oskarża Rosję o amoralny stosunek do wysłanych na interwencję 500 000 swoich obywateli, jak również do Afgańczyków, których zginęło kilkaset tysięcy na skutek tych "pokojowych działań".  W cynkowych trumnach wróciło 20 000 młodych radzieckich chłopców, często 18-letnich, Rosja zawsze lubiła wysyłać młodzików na wojnę, to samo robi teraz na Ukrainie. Drugie tyle nie wróciło w ogóle i nie wiadomo, co się z nimi stało. Ci, co wrócili, w większości byli okaleczeni, albo fizycznie - bez nóg, bez rąk, oślepli; albo psychicznie - z zadatkami na pensjonariuszy szpitali bez klamek lub oprawców, i faktycznie wielu z nich skończyło w więzieniach za zabójstwa, przemoc domową, za pobicia; albo zasilili struktury mafijne i przestępcze organizacje paramilitarne. Autorka dopuszcza do głosu matki i żony poległych, które straciły najbliższego mężczyznę, przez chwilę bohatera, a po 1989 roku - mordercę niewinnych afgańskich kobiet i dzieci. I tu widać tę rosyjską mentalność: te kobiety wierzą, że ich synowie walczyli o słuszną sprawę, o tzw. internacjonalizm, którym ruska władza na każdym kroku wycierała sobie gębę. One wierzyły, że tak trzeba było robić dla Matki Rosji i ku chwale Związku Radzieckiego. Podczas pracy nad książką autorka często słyszała, żeby pisać prawdę o tym, że ojczyzna wykorzystała tych młodych ludzi, że żyli w Afganistanie w urągających warunkach, że głodowali, nie mieli ubrań i broni, że byli wykorzystywani przez starszyznę wojskową, dręczeni i gwałceni (kobiety żołnierki i cywilne), że brakowało wody w 40-stopniowym upale, więc sprzedawali afgańskim "duchom" części umundurowania i naboje za manierkę wody, że na rozkaz i dla zabawy zabijali bez powodu dzieci, kobiety i staruszków, a po powrocie do bazy udawali się do afgańskich sklepów i za tzw. kupony (rodzaj żołdu) nabywali wódkę i narkotyki i używali ich do stanu nieprzytomności. Po powrocie, ci co przeżyli, spodziewali się uznania, mieszkań i solidnej zapłaty, a tu nic. Nikt ich nie hołubił, nieliczne poświęcone im pomniki z początku lat 80-tych młodzież oblewała czarną lub czerwoną farbę i pisała na nich  mordercy. No to skarżyli się pisarce i ona tę prawdę napisała. I wtedy zrobiło się straszno. Bo cały świat się dowiedział, co oni, pojedyncze jednostki, robiły na misji w Afganistanie.  Zdaniem weteranów to Rosja była winna ich losu, a świat obciążył odpowiedzialnością także każdego pojedynczego żołnierza. I zaczęły się pozwy sądowe wobec Aleksijewicz. Żaden z nich jednak nie został doprowadzony do końca, może interweniowała władza, aby nie wyszły podczas procesów jeszcze straszniejsze rzeczy ? To już był czas po pierestrojce.

Książkę czytałam z myślą, że w Rosji mimo upływu prawie 40 lat nadal jest tak samo, o czym świadczą doniesienia z czasu wojny na Ukrainie, i te medialne i te od youtuberów (polecam od czasu do czasu obejrzeć sobie kanał Saszy i Wiaczesława Zarutskiego, młodych Rosjan, którzy jeszcze przed wybuchem wojny zdążyli przyjechać do Polski. 

Książkę polecam bardzo, może niektórzy będą musieli ją sobie dawkować, bo jest mocna,  nawet jak ktoś nie przeczyta całej, to też warto. Chyba nie ma nic gorszego niż wojna.

W sobotni poranek, jeszcze przed siódmą, wyrwał mnie z krótkiego snu telefon od córki. Zapłakana, zrozpaczona... nad ranem za tęczowy most odszedł jeden z jej kotów, ten starszy. Chorował biedaczek przez rok. Stracił 50% na wadze, ale od czasu do czasu "podładowany" przez weterynarza, żył w nawet niezłym stanie i humorze, czyli - jak przez całe swoje życie - obrażał się o byle co, nie przepuścił żadnej pozostawionej na blacie szklance (uwielbiał zrzucać rzeczy na podłogę:), fukał i prychał, jak się go chciało trochę popieścić:) To taki kot, co chadzał własnymi drogami. W noc piątkowo-sobotnią zlazł z łóżka córki, gdzie sypiał, wcisnął się na półkę, gdzie lubił przesiadywał za dnia (miał tam swoją poduszeczkę) i odszedł. Co było robić. Wstałam i pojechałam. W tym czasie córka powiedziała wnuczce co się stało. Zabrałam do siebie obie zapłakane dziewczyny i kota w pudełku. Zakopały go osobiście pod świerkiem, podobno to nielegalne, ale przecież kot to nie krowa, wystarczył mu mały acz głęboki dołek. Wnuczka wyrównała, zasypała liśćmi, a potem widziałam, jak chodzi po ogrodzie i zbiera ostatnie kwiatki, których nie zwarzył mróz i zanosi kotu bukiecik. Kot był z nią od zawsze, więc ta strata bardzo ją musiała dotknąć. Napisała mi dziś rano smsa: "babciu, zostawiłam na biurku wczoraj szklankę i nikt jej w nocy nie zrzucił:(." To wyraz żalu po kotku, że jest inaczej, że coś się skończyło. W ciągu dwóch miesięcy straciła dwóch dziadków (ojca jej taty i mojego brata) i teraz na dokładkę kot, eh...




 Obrazki z psiego spaceru po okolicy

Sobotę spędziłyśmy razem. Pojechałyśmy do ogrodniczego sklepu i  posadziłam w ogródku hibiskusa. Wybrałam ten o pokroju drzewka, bo przed nim rosną hortensje. Biegam teraz po trzy razy na dzień czy wszystko z  nim w porządku:) Ot, głupota, bo dopiero na wiosnę okaże się, czy się przyjął. Przed wieczorem odwiozłam dziewczyny i pojechałam do syna, do mojego najmłodszego pana wnuczka:) Waży już 3 kg, podwoił wagę, ale to takie rozkoszne maleństwo:) Uwielbia, jak się go trzyma na rękach, więc go trzymałam ze trzy godziny:) A on spał, budził się, patrzył uważnie ciemnymi oczkami i znów zasypiał, jest rozkoszny:)


To nogi taty, ja swoje golę:) Dzień, który zaczął się tak smutno, skończył się znaaacznie lepiej.

Nie chciałam spędzać niedzieli w domu, szczególnie, że pogoda nie była zła - co prawda wilgotno, ale ciepło. Jeden dzień to za mało, aby się gdzieś rozpędzić, ale do Poleskiego Parku na szlak Spławy.... czemu nie ? Teraz ostrzegam: kocham mostki i kładki, więc będzie dużo:)

Przyjechałam do Starego Załucza. Nie wchodzę na szlak, tak jak wszyscy, w środku wsi, tylko koło restauracji i kapliczki naprzeciwko muzeum PPN, a więc trochę pod prąd:) Uważam, że tak jest lepiej i atrakcyjniej, można sobie dozować wrażenia, ponieważ na początku idzie się trochę leśną ścieżką w kierunku na Zawadówkę...


... potem koło wiaty wypoczynkowej...
(a jest ich w PPN mnóstwo, na tej trasie są dwie, przy każdej stoły i ławki,  miejsce na ognisko, DREWNO na ognisko, kijki do kiełbasy, kosz na odpadki, wszystko ładnie uporządkowane i czysto, co zawdzięcza się opiekunom z PPN , jak i turystom - mądrym, prawdziwym turystom. Przy drugiej wiacie jest WC skryte za drzewem,  osłonięte gustownym parawanem z gałęzi)

... no więc koło wiaty skręcam w lewo (Zawadówka na prawo) na kładki:) Co jakiś czas stoi tablica informująca o rodzaju drzewostanu lub rodzaju środowiska (a jest ono bagienne, tak, że z kładki schodzić się nie opłaca:)





Co chwila zatrzymuję się wypatrując łosia albo chociażby jakiejś interesującej roślinki:)  Pojawiają się brzeziniaki (las brzozowy), już jest mniej drzew o złotych liściach.






Po około 4 km docieram do jeziora Łukie.

 
Z tej strony jest pomost i szuwary, ale na drugim bardziej płaskim i dostępnym brzegu aż roi się od ptactwa, większość to łabędzie, wodą wyraźnie niesie się ich krzyk. Na pomoście obserwuję pewną parę w średnim wieku. Gdy zbliżałam się do jeziora, mijałam pana, który coś tam grzebie w telefonie. Na pomoście natomiast jest matka z córką i osobno kobieta. Chwilę stoję, słucham ptactwa, delektuję się przyrodą... przychodzi pan. Podchodzi do pani, pyta czy jej ciepło, ona potwierdza kiwnięciem głowy i milczy. On wyciąga termos, pyta, czy się się napije, ona odmawia i milczy. On coś jeszcze mówi, ona nie odpowiada. On stawia termos na deskach, nalewa sobie do kubka, wyciąga jakąś kanapkę. Gdy jest tak uziemiony, ona bez słowa odwraca się i odchodzi. On patrzy za nią w milczeniu. Poszłam i ja. Za jakiś czas odwracam się, idzie ten mężczyzna. Drażniło mnie tak iść między nimi, więc usiadłam na ławeczce, żeby mnie minął. Poszedł i tak sobie szli: ona z przodu, ona 50 metrów za nią. Chyba się z nim nie pogodzi:)

Po zejściu z pomostu (na polanie w pobliżu jest wiata do odpoczynku z ogniskiem i wc) zaczyna się znów las brzozowy i moim zdaniem, najładniejszy odcinek szlaku "Spławy". Kocham to miejsce:)!










Tu brzeziniaki się kończą, zaraz w ogóle skończą się drzewa i zacznie się teren typowo bagienny, o tej porze  pusty i suchy, za to wiosną i latem barwny i głośny od owadów i ptaków.


Po przejściu około 2 km od jeziora dochodzi się do wsi i do końca trasy, ale ja jeszcze wracam przez wieś do auta i oglądam stare chałupy adaptowane na domy letnie.






Szłam z aplikacją mierzącą długość trasy, przeszłam równo 8 km. Pewnie bym jeszcze zboczyła do Zawadówki obejrzeć wiatrak, ale wobec niepewnej prognozy pogody zostawiłam to sobie na inny raz. Wsiadałam do auta, kiedy zaczęło padać, więc skierowałam się do domu. Po przejechaniu połowy trasy okazało się, że im bliżej miejsca zamieszkania, tym robi się piękniejsze słoneczne popołudnie. Doskonała pogoda na późny obiad w ogrodzie z lodami na deser:)

A dzisiaj wieczorem nad łąkami snuły się malownicze mgły... dobranoc:)


wtorek, 18 października 2022

Za krótko, za mało:)

To był stanowczo za krótki wyjazd, a i tak pełen wrażeń. Dopisała pogoda, więc dostałam dodatkowego poweru, bo wiadomo, że lubię ciepełko i słoneczko. 

Noce natomiast były księżycowe, pełnia wisiała nad Pasmem Łopiennika, złoty księżyc zaglądał w okno co noc.  Nasłuchiwałam wycia bieszczadzkiego wilka... niestety... pewnie spały:) Ale łapę jakąś widziałam, psia czy wilcza ? Jeśli psia, to musiał to być kolos, bo trop był bardzo duży.

Zdjęć napstrykałam, ale nie jestem zadowolona. Zdjęcia wcale nie oddają nastroju złotej jesieni, bieszczadzkiego klimatu i piękna gór. Bywają prześwietlone albo niedoświetlone, nie mam też  filtra do zdjęć pod słońce. Raczej przez najbliższe miesiące nie będzie wiele do fotografowania, więc decyzję     o zakupie aparatu przełożyłam na wiosnę. Na zimę zaszyję się w domu jak niedźwiedź w gawrze, bo to nie jest moja pora roku.

Poza tym żadne zdjęcie nie odda jesiennej ostrości słonecznego światła, lekko zamglonych barw zboczy porośniętych bukami lub jeszcze intensywnej zieleni polan leśnych, delikatnej mgiełki, porannej rosy    i zapachu wieczornego przymrozku. To trzeba zobaczyć tam, na miejscu, poczuć i potem tęsknić do specyficznej atmosfery bieszczadzkich okolic. Będąc w Bieszczadach czuję się oderwana od świata, odizolowana od codzienności. Wejście w inny świat pogłębia atmosfera kultowych miejsc takich jak np. bar Siekierezada w Cisnej, w którym straszą siekiery powbijane w stoły czy bieszczadzkie biesy i czarty. Wrażenie robi też wielka oprawiona w drewno księga menu, która wisi spięta na łańcuchach, liczne czaszki zwierzęce oraz teksty Ojca Dyrektora:)) Musiałam jednak wyjść w miarę wcześnie, bo jako nie żłopiąca piwa w tym hałasie wytrzymać nie dałam rady:)

Słowacja za linią drzew

Szlak z Jasła do Cisnej






Spotkałam w Bieszczadach odlatujące żurawie, w Rajskiem, gdzie wszystko jest "rajskie": camping, spa, pensjonat, restauracja, dolina. Rajskie się odradza, są tu nowe eleganckie domki do wynajęcia i dobrej klasy ośrodki wypoczynkowe. Jest też San, wzdłuż którego idzie się do nieistniejącej już wsi Studenne z resztkami cerkwiska i cmentarza. W Rajskiem też jest stary cmentarz rzymsko-katolicki z kilkoma nagrobkami, miejsce po wysadzonej w powietrze cerkwi ( w 1980 roku) i kilka starych nagrobków z ukraińskimi inskrypcjami.




Na terenach nieistniejących wsi specjalnie utrzymuje się stare jabłonki dla niedźwiedzi

Ze Studennego można przejść parę kilometrów do Terki. Terka to wieś rolnicza, gdzie kilka lat temu widziałam największe stado bocianów w życiu. To podobno najbardziej malowniczo położona wieś w Polsce z górującym nad nią szczytem Monasteru. To tu w 1946 roku Wojsko Polskie zamknęło w stodole i spaliło żywcem 20 przypadkowych mieszkańców, a kilkunastu rozstrzelało w odwecie za uprowadzenie przez UPA trzech zakładników, z czego dwóch nie przeżyło. Na grekokatolickim cmentarzu wystawiono im symboliczną mogiłę, zostało też kilka starych nagrobków, dzwonnica w ruinie i miejsce po cerkwi. Jest też sklep spożywczy istniejący "od zawsze" i przydrożny bar koło nowego solidnego mostu, też karmiący turystów "od zawsze". Oba miejsce dla bywalców są kultowe, bez nich nie ma Terki:) Nie można nie kupić w sklepie piwa i wiejskiej kiełbasy, jak nie można nie wstąpić do baru na obiad. Tu zawsze jest tłok, zarówno na parkingu, jak i wewnątrz, a jedzenie jest smaczne. Siedząc przy stoliku słyszy się szum Solinki. I tylko nie ma już starego drewnianego mostu, po którym przejeżdżało się pojedynczo z duszą na ramieniu:)





W tym miejscu muszę coś opowiedzieć. Kilka lat temu byłam już w Terce, szukałam wtedy szlaku na przełęcz Szczycisko.  Był dość słabo oznakowany, więc nie chcąc pobłądzić, zapytałam starszego pana o drogę. Pan siedział przed domem na ławeczce. Zapytany, chętnie wskazał drogę i przy okazji zaczął gawędzić. Opowiadał o sobie, o tym, jak tu się żyło w wojnę, jak żyje teraz, pytał czemu chodzę w góry i czy mam rodzinę. Akurat rok wcześniej zmarł mój tato i zgadaliśmy się z panem, że jest z tego samego rocznika. To było bardzo miłe spotkanie i długa rozmowa, więc potem zbrakło mi czasu, aby dojść do przełęczy i zawróciłam w połowie. Wiele razy myślałam potem, żeby zajrzeć do tego pana podczas pobytu w Bieszczadach, ale nie było mi po drodze. Postanowiłam w końcu teraz przejść szlak w całości, a wcześniej wstąpić do pana. Bez problemu znalazłam i rozpoznałam dom. Ławeczka stała w tym samym miejscu. Tak samo kwitło geranium w oknach drewnianego domu, tak samo wisiały za szybą koronkowe firanki. Tyle, że ławeczka była pusta. Na podwórku kręcił się jakiś mężczyzna, zapytałam go o starszego pana. Odpowiedział: to mój tata, wczoraj go pochowaliśmy. Miał 98 lat. Spóźniłam się... Mam żal sama do siebie, że nie wstąpiłam do Terki podczas poprzednich wyjazdów, bo jak już miałam taki zamiar odwiedzić człowieka, to trzeba było to zrobić, a nie odkładać. Potwierdziła się stara prawda, co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj. Pan pewnie by mnie nie pamiętał, ale może było by mu miło, że ja go pamiętałam. Jakoś mi nadal przykro z tego powodu, choć nawet nie wiem, jak człowiek się nazywał...

Niedźwiedzicą w Bukowcu postraszył mnie przemiły właściciel pensjonatu, w którym się zatrzymałam. Co prawda nie spotkałam niedźwiedzia, nawet śladu jego łapy nie udało mi się zobaczyć, ale mimo to po zasłyszanych opowieściach moje wczesnoporanne i późnowieczorne wyjścia z psem podszyte były adrenaliną. Wszak pan Piotr Szechyński z portalu Twoje Bieszczady, który jest moim autorytetem w temacie, pisał, że niedźwiedź raczej nie wyjdzie wprost na człowieka, ale z ciekawości może się zatrzymać w pobliżu i trzeba mieć oczy i uszy otwarte. No to otwierałam je szeroko, ale nic z tego. Na miśka nie trafiłam, jednak to chyba dobrze :)? Tak, że nie mam zdjęcia na FB z niedźwiedziem w tle:) Przyznaję jednakże, że czasami w lesie szelest spadającego z drzewa liścia powodował szybsze bicie serca, wszak strach ma wielkie oczy:) Trzy miesiące temu niedźwiedzica, jakby nigdy nic chodziła sobie po Bukowcu, odwiedziła przedszkolny plac zabaw, wydusiła kilkadziesiąt kur w gospodarstwach i tak się plątała po okolicy. Odłowiono ją i wywieziono pod Komańczę. Po kilku dniach wróciła;) Wolontariusze z Fundacji Bieszczadziki trochę jej pomogli w przemieszczeniu się na północ i teraz się kręci po Górach Słonnych, też ma tam piękne widoki:)

W Bukowcu obejrzałam resztki starego cmentarza, cerkwisko z zachowaną dzwonnicą w ruinie bez dzwonu oraz weszłam na szczyt Korbanii. Widoków stamtąd też można mi pozazdrościć:) 





Wieczorami chodziłam z psem szlakiem na Wołkowyję, skąd roztaczał się piękny wieczorny widok na  ciemne masywy gór i na oświetlone miejscowości oraz wiszący nad nimi ogromny jasny księżyc. Przyjechało sporo turystów, siedzieli w ogródkach przed domami, palili grille, śpiewali. Ktoś grał na harmonii, a dźwięk niósł się daleko w czystym niemal mroźnym powietrzu. To były magiczne chwile, wszystkie codzienne sprawy odsunęły się daleko. Nasz gospodarz też rozpalił ognisko, wytaszczył na podwórko miękką kanapę i zabawiał gości ciekawymi opowieściami. Nikt nie mówił o polityce, o wojnie, o braku węgla i zagrożeniu atomowym. Przez cały pobyt nie otworzyłam w internecie portali informacyjnych i nie włączyłam telewizora, bo poprosiłam o pokój bez tego ustrojstwa. Nie wiedziałam, co się dzieje w Polsce i w świecie i chyba nic nie straciłam.




Już będąc w Bieszczadach doczytałam na plakatach, że w weekend w Cisnej jest X ultraMaraton Bieszczadzki. Kiedy jeszcze byłam piękna i młoda, czyli jakieś 7-8 lat temu, miałam taki niespełniony pomysł, aby pobiec na jakiś przyzwoity dystans czyli powiedzmy do 25 km w Biegu Rzeźnika (bo jest tak ciężki, że zarżnąć się można:). Ot, mrzonki, bo nigdy nie biegałam. Tym razem jednak postanowiłam przyłączyć się na trasie, oczywiście nie w celu pobiegnięcia, ale w celu przejścia tej trasy. Zaczęłam na Hyrlatej, potem do Roztok Górnych, na przełęcz, na Okrąglik, Jasło, Worwoskie i na małe Jasło. Do Cisnej nie zeszłam, bo musiałam wrócić w okolice szlaku na Hyrlatą, gdzie miałam auto, raczej niczym bym w to miejsce z Cisnej się nie dostała. Biegacze  biegli, ja szłam i pies ze mną. Sporo osób to komentowało, niektórzy chwalili, że pies taki ładny, inni chcieli psa pożyczyć, żeby ulżył w biegu:) Myślę, że nawet grubo ponad stu biegaczy, a może bliżej dwustu, nas widziało i było świadkiem mojej z psem wędrówki. A trasa dla biegu była naprawdę trudna. Na niektórych odcinkach biec się nie dało, bo za ostro w górę, za duże przewyższenie albo teren trudny, więc biegacze szli. W zależności od kategorii mieli do pokonania 14, 26, 52 lub 90 km. Udział brały kobiety i mężczyźni w wieku od 18 do pewnie około 70 lat. Niektórzy reprezentowali jakieś kluby, mieli wypasione obuwie, specjalne biegowe plecaczki, koszulki w barwach klubu lub sponsora, ale byli też amatorzy w ciuchach z decathlonu lub z szafy. Zwróciłam uwagę na pewnego starszego mężczyznę, siwego, na pewno dobrze po 60-tce, w zwykłych adidasach, w kurtce z ruskiego targu i podobnych spodniach do kolan, z butelką wody żywiec w ręce i tak pomykał, że młodzi mogliby pozazdrościć. Były kobiety, absolutnie nie ze sportową sylwetką, które pomagały sobie kijami do nordicu, sapały i jęczały, ale parły do przodu. Każdy, kto skończył bieg dostawał dyplom i za parę plnów mógł sobie zamówić medal. Nie byłam na bieg zapisana, to medalu nie dostałam:) Przeszłam jednak z psem 25,7 km po górach, po trasie biegu. Na koniec piesa położyła się w aucie i wzrokiem powiedziała " spróbuj mnie jeszcze gdzieś wyciągnąć i tak się nie ruszę" :) Wróciłyśmy do pensjonatu i dopiero wtedy zaczęłam odczuwać ból w łydkach i udach, przeszedł mi dopiero w poniedziałek. Jednakże to pokazuje, że  w przyszłym roku mogłabym oficjalnie pójść-pobiec na taką trasę 25-kilometrową, hmm...




Szlak graniczny (granica Polsko-Słowacka) prowadzi tak, że jedną nogą można być w Polsce, a drugą na Słowacji:)




Łopienka to dla mnie obowiązkowy punkt programu w Bieszczadach. Przed wyjazdem obejrzałam zdjęcia zgromadzone na dysku zewnętrznym i policzyłam: byłam w Łopience od 2007 roku 18 razy, ten był 19:) w Łopience jest cerkiew, odbudowana w czynie społecznym. Jest 2,5 km  od drogi i nie ma tam nic oprócz niej. A nie, jest jeszcze kaplica grobowa, w której czasem ktoś zanocuje:) I są wilki. Koło cerkwi byłam bardzo rano, akurat rozkładali się pracownicy grzebiący przy wykopaliskach i ostrzegli mnie, że niedawno na polanie za cerkwią biegały trzy wilki, no i żebym "uważała na psa":) Uważałam. Bardzo mnie cieszą prace wokół cerkwi, wygląda na to, że są odkopywane i odrestaurowane zarysy domostw dawnych mieszkańców wywiezionych w ramach akcji "Wisła". Trzeba będzie pojechać dwudziesty raz, żeby się przekonać, co z tego wyszło:)

Polańczyk trafił mi się pod drodze, więc zatrzymałam się kupić obiecane dziewczynom pamiątki. 




Ponieważ prognozy pogodowe na koniec mojego pobytu nie były zbyt dobre, postanowiłam nie szwędać się po górskich i leśnych szlakach, tylko skierować się w okolice Gór Słonnych. Tam pogoda była idealna.


Natrafiłam tu ciekawe miejscowości i miejsca, w tym trzy "Andrejkowy", znalezione przypadkiem, bo specjalnie za nimi nie chodziłam. Jeden w Tarnawie..

Zamek Sobień widziałam zimą, skusiłam się zajrzeć i teraz do ruin nad Osławą.



W Górach Słonnych była inwazja biedronek:) I na ruinach Sobienia, i na punkcie widokowym Serpentyny w Wujskiem i przy cerkwiach.

Mrzygłód zainteresował mnie starą zabudową; jest wsią, która zachowała układ urbanistyczny. Domy wzniesiono tradycyjnie wokół czworokątnego rynku i wąskich uliczek. Są one bliźniaczo do siebie podobne, szczytami ustawionymi do rynku, o jednakowych detalach ludowej ciesiołki.







... i  odkryłam tu dwa "Andrejkowy"



A takie "coś" stoi przy kościele, jeszcze nie odkryłam co to, ale wygląda ciekawie. Była msza, więc nie podchodziłam bliżej. Tradycja głosi, że świątynię wybudował król Władysław Jagiełło jako podziękowanie za zwycięstwo pod Grunwaldem, więc pewnie to jest jakieś nawiązanie do tego faktu. Zresztą pomnik Jagiełły pyszni się na brukowanym rynku.

W Mrzygłodzie jest też stary cmentarz rzymsko-katolicki.

W Kotowie odnalazłam ładną aktualnie restaurowaną cerkiewkę i starą kaplicę. Drewniana cerkiew greckokatolicka św. Anny, zbudowana została w 1923 roku na planie krzyża greckiego z centralną kopułą w tak zwanym narodowym stylu ukraińskim. Po II wojnie i po wysiedleniu ludności ukraińskiej marniała opuszczona, a w latach 50 XX wieku używana była jako magazyn miejscowego PGR i jako owczarnia. W 2012 Gmina Bircza rozpoczęła remont cerkwi, który trwa do dziś. Świątynia ma być przeznaczona na kościół rzymskokatolicki.




Zatrzymałam się także w Trepczy. Nazwa miejscowości Trebsch może wywodzić się od staroruskiego słowa “trepet”, co oznacza strach i przerażenie albo “treputie” (trzy drogi rozchodzące się w trzy strony). Dwa pobliskie wzgórza: Horodna i Horodyszcze, strzegą tzw. Wrót Węgierskich w Kotlinie Sanockiej. Po powrocie do domu poczytałam o tym w internecie i jest to bardzo zajmująca historia, a tym samym zbyt długa, aby Wam tu zawracać głowę:) Dawna  drewniana cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem Zaśnięcia Bogurodzicy wzmiankowana była już w 1552 r. oraz w 1753 roku. W 1801 roku  cerkiew uległa pożarowi. Obecną wzniesiono w 1807 roku, wykorzystując budowlę starego zboru posocyniańskiego.  Rozbudowano ją następnie z końcem XIX stulecia.

ps. Socynianie to inaczej Bracia Polscy




Dalej... cerkiew w Hłomczy w otoczeniu pomnikowych dębów. Cerkiew została wybudowana na miejscu poprzedniej w 1859 roku. Jego budowę zainicjował Iwan Snihurski, greckokatolicki biskup przemyski oraz mecenas kultury. Tuż po drugiej wojnie światowej cerkiew używana była jako kościół katolicki. Miało to także związek z licznymi wysiedleniami mieszkańców. W latach sześćdziesiątych modlili się tu prawosławni, a od 1990 roku odnowiono w nim parafię greckokatolicką.





... oraz cerkiew w Łodzinie. Już w 1552 roku istniała tutaj parafia prawosławna, w 1664 postawiono nową cerkiew, w miejscu spalonej przez Tatarów. Obecna cerkiew Narodzenia Najświętszej Maryi Panny została wybudowana w 1743 roku. Dawniej wieś zasiedlona była głównie przez Ukraińców, których po akcji „Wisła” wysiedlono do ZSRR. Wtedy należąca do parafii greckokatolickiej w Hłomczy cerkiew z braku wiernych została opuszczona. Obiekt w końcu przejął kościół rzymskokatolicki i utworzył w nim kościół filialny Parafii Rozesłania Apostołów w Mrzygłodzie.



Cerkiew w Dobrej - dawna cerkiew parafialna grecko-katolicka p.w. św. Mikołaja, drewniana, zbudowana w 1879 r. później wielokrotnie remontowana. Obecnie funkcjonuje jako kościół filialny Rzymsko-katolicki p.w. Podwyższenia Krzyża.



A tu niżej proszę Państwa wdrapujemy się do cerkwi grekokatolickiej w Uluczu. Cerkiew stojąca na wzgórzu Dębnik (352 m.n.p.m.) jest dziełem rusińskiego kręgu kulturowego. Ulucka cerkiew została zbudowana w 1659 roku, co czyni ją trzecią najstarszą drewnianą cerkwią w Polsce. Starsze od cerkwi w Uluczu są jedynie cerkwie w Radrużu i Gorajcu, które też oczywiście odwiedzałam, nawet niedawno. Cerkiew stoi w zupełnym odosobnieniu, otoczona bukowym i dębowym starodrzewiem. Wzniesiono ją z drewna jodłowego, bez użycia pił. Cerkiew była częścią bazyliańskiego monastyru, który funkcjonował w tym miejscu do 1744 r. Bazylianie przenieśli się, a cerkiew stała się cerkwią filialną parafii w Uluczu. Oprócz funkcji sakralnej monastyr pełnił również rolę obronną. Wejście na szczyt wzgórza Dębnik było wówczas możliwe jedynie przez dwie bramy. Cały teren był jednocześnie broniony przez dwie baszty i dodatkowo otoczony fosą. Wzgórze Dębnik to dziś nie tylko mistyczne, dawne miejsce kultu, ale także niedostępna jednostka forteczna. Na teren monastyru nie udało się wedrzeć m.in. Szwedom w 1657 roku.








Większość nagrobków znajdujących się przy cerkwi pochodzi z I poł. XX wieku. Przy najwyższym na cmentarzu drewnianym krzyżu znajduje się tablica pamiątkowa poświęconą Michałowi Werbyckiemu, autorowi muzyki do hymnu ukraińskiego, który urodził się w Uluczu.


W niedalekiej odległości przy szosie zauważyłam taką tabliczkę, nie mogłam się nie zatrzymać:) Wskazuje kierunek na uroczysko, gdzie pod koniec XIX wieku we wsi mieszkało około 350 osób. Po II wojnie światowej wieś opustoszała. Dziś istnieje już tylko na mapie. Obecnie o istnieniu wsi w tym miejscu świadczy odnowiona przez społeczność ukraińską kaplica św. Jana oraz tablica drogowa z nazwą Hroszówka.




W Wołodzi (gmina Nozdrzec), małej wsi w zakolu nad prawym przegiem Sanu, od 1905 roku stoi murowana neogotycka kaplica grobowa Trzcińskich, ostatnich właścicieli Wołodzi. Po przyjściu Armii Czerwonej do Wołodzi w 1939 roku Franciszek Trzciński został wywieziony na Sybir, a żołnierze radzieccy najprawdopodobniej zamordowali jego żonę, gdy wracała od lekarza z Dynowa. Nie wiadomo, co stało się z ich córką. Za niszczejącą kaplicą znajduje się grekokatolicki cmentarz z wieloma nagrobkami. Obok kaplicy stoi parawanowa dzwonnica. Według miejscowych opowiadań, spiżowe dzwony ukryto przed najeźdźcą niemieckim i do tej pory ich nie odnaleziono.



Tyle podejrzałam przez dziurkę od klucza:)

Siedliska nad Sanem - w 1860 roku na miejscu starszej, zbudowano drewnianą cerkiew greckokatolicką pw. św. Michała Archanioła, którą rozbudowano w 1913 roku. Od 1949 r. cerkiew była użytkowana jako kościół rzymskokatolicki. W czasie II wojny na Sanie była granica między GG a ZSRR. Siedliska okoliczne wsie znalazły się po radzieckiej stronie. Większość mieszkańców wsi w ramach powojennej akcji "Wisła" została przesiedlona na tereny b. woj. słupskiego. W dniu 29 maja 1945 Dragan Sotirovič doprowadził w Siedliskach do podpisania zawieszenia broni pomiędzy UPA i polskimi oddziałami partyzanckimi, uznającego Sowietów za wspólnego wroga. Do zawarcia formalnego, trwałego porozumienia jednak nie doszło, ale zmniejszyło ono cierpienia polskiej i ukraińskiej ludności cywilnej.
W Siedliskach znaleziono skarb monet, świadczących o ówczesnych handlowych kontaktach tych terenów z państwem rzymskim. Są to monety Tyberiusza, Domicjana i Trajana.


Dąbrowa Starzeńska - dużą atrakcją wsi są malownicze ruiny zamku Stadnickich, ulokowane na wyniosłej skarpie nad Sanem. Z dużego niegdyś zamku zachowały się jedynie pozostałości baszt narożnych oraz zabytkowy park, pełen starych i rzadkich gatunków drzew. W przeszłości założenie  było bronione przez bramę obronną oraz fosy, które według miejscowej tradycji wykopać mieli jeńcy tatarscy. Cała zabudowa tworzyła zamknięty czworobok. W parku przetrwała piękna grabowa aleja, która prowadzi do kaplicy grobowej Starzeńskich.




No i tak oto mogłabym tu wymieniać dalej, a w ogóle to się ledwo powstrzymałam, żeby o każdym miejscu nie walnąć jakiejś epistoły, bo to naprawdę są wspaniałe historie:)

A zapomniałam jeszcze o Średniej Wsi!:)   
Średnia Wieś znana jest z tego, że tu pomieszkiwała przez wiele lat Ewa Henrietta Ankwicz, jedna z miłości Adama Mickiewicza. To ona była pierwowzorem dwóch postaci kobiecych: Ewy z IV części "Dziadów" i Ewy Horeszkówny z "Pana Tadeusza". Ponoć nieszczęśliwy romans pomiędzy Ewą, a Jackiem Soplicą i owa czarna polewka to opis w jaki sposób został potraktowany poeta przez rodzinę Ankwiczów. Pewnym jest, że ojciec Ewy Henrietty stwierdził, iż wolałby śmierć córki niż jej pohańbienie poprzez przez małżeństwo z poetą.

W Średniej Wsi znajduje się najstarszy w Bieszczadach drewniany kościół Wniebowzięcia NMP. Zbudowany pod koniec XVI lub na początku XVII w., przez większą część swojego istnienia służył jako kaplica dworska rodziny Balów, którzy władali tymi ziemiami. Przez krótki czas pełnił także funkcję zboru kalwińskiego. Jednonawowa, kryta gontem konstrukcja zachwyca doskonałymi proporcjami. Dobudowana w XX w. wieża jakby naturalnie uzupełnia bryłę budowli.
Ciekawostkę stanowi fakt, że prezbiterium jest zwrócone na południe, a nie jak w innych okolicznych świątyniach na wschód. Wewnątrz kościoła są późnogotyckie portale, a ściany pokrywa XVII-wieczna polichromia. Późnobarokowe ołtarze to dzieła twórców z Krosna, zaś płaskorzeźby drogi krzyżowej i niektóre elementy wystroju wykonali miejscowi artyści, m. in. słynny Jędrek Wasielewski "Połonina".




Na koniec znajdujemy pięknego grzyba słusznych rozmiarów i wracamy do domu; przywitała nas piękna noc i zgraja kotów:)


Gratuluję cierpliwości wszystkim, którzy dotrwali do końca i serdecznie dziękuję za wizytę:)